PoważnieNiepoważny
Izometria Harlemu
Colson Whitehead - Rytm Harlemu

AUTOR: Colson Whitehead
TYTUŁ: Rytm Harlemu
TYTUŁ ORYGINAŁU: Harlem Shuffle
GATUNEK: powieść historyczna
DATA WYDANIA: 01.06.2022r.
WYDAWNICTWO: Albatros
ISBN: 978-83-8215-959-2
ILOŚĆ STRON: 480
OCENA: 4/10
Rytm to jeden z elementów dzieła muzycznego odpowiedzialny za organizację czasowego przebiegu utworu. Tym narzędziem poniekąd posłużył się Coulson Whitehead pisząc „Rytm Harlemu” i nadając książce taki, a nie inny tytuł. I tak, jak jedną z cech rytmu jest zróżnicowanie dźwięków pod względem długości, tak Whitehead różnicuje mieszkańców Harlemu pod względem pozycji społecznej, choć akcent bardziej pada tu jednak na rasę. Ja poszedłbym dalej i rozwinął tytuł do nazwy „Rytm miarowy Harlemu”, ewentualnie „Izometria Harlemu”, ponieważ żadnych odchyleń od regularnego taktu jakoś tu nie doświadczyłem. Jeżeli jesteś biały to jesteś cały czas monotonnie lepszy. Jeżeli nosisz czarną skórę, jesteś z miejsca gorszy i musisz kombinować. Wokół tych drugich oscyluje osadzona w latach 50-60 ubiegłego wieku, wymyślona (choć nie wyssana z palca) historia.
Ray Carney to czarny jegomość, który ma cudowną żonę, cudowną córkę, mniej cudownego kuzyna i jeszcze mniej cudowne plany na godną przyszłość. Handluje meblami i ma do tego całkiem niezłą smykałkę. Potrafi zaczarować klienta. Oprócz kanapy, fotela czy innego mebla zdarza się czasem opchnąć znajomemu jubilerowi jakiś naszyjnik tudzież inne świecidełko. Za dostarczenie do Raya błyskotki odpowiada wspomniany wyżej kuzyn Freddie. Nikt nie wnika w szczegóły transakcji. Nikt nie zadaje pytań. Teoretycznie zatem taki interes to czysty zysk. Ktoś przynosi, ktoś sprzedaje, ktoś kupuje i opycha dalej, a Ray ma możliwość utrzymania poziomu życia nieświadomej rodziny na ludzkim poziomie. Może to tak wyglądać dla kogoś, kto nie ma pojęcia jak wyglądał Harlem w latach 50 i 60. Ja nie mam pojęcia, ale wydaje mi się, że biegający po ulicach Ku Klux Klan, monopol na haracze w zamian za „opiekę” nad daną działalnością, wyraźny kontrast pomiędzy rasami i klasami, brak jakiejkolwiek stabilności i przewidywalności w myśl sytuacji ekonomicznej, społecznej, a wchodząc w szczegół – miejsca zamieszkania i pracy, ciągły strach przed jutrem, nie brzmi zbyt optymistycznie. Na takich podwalinach kształtował się wujek Sam.
Z całym szacunkiem dla autora, a należy mu się za te nagrody Pulitzera, Clarke’a i inne National Book Awardy – przedstawiony przez niego Harlem przekonał mnie, a jakże! Ale przy tym okrutnie znudził… Jeżeli tę książkę można pod wpływem jakichś przesłanek określić mianem kryminału, to jest to jakiś jego zupełnie nowy wymiar. Milczący. Bo jakoś przez kilka tygodni mordęgi obcowania do mnie nie przemówił…
„Rytm Harlemu” składa się z trzech rozdziałów, pomiędzy którymi autor skacze w czasie maksymalnie kilka lat wprzód. Cały czas oczywiście pierwsze skrzypce gra Carney i jego nielegalne dążenie do spełniania prostych marzeń. Książka rozpisana jest na niecałe 500 stron i w zasadzie przez 400 wygląda tak samo. Jesteśmy bombardowani tak dużą ilością postaci przewijających się przez życie Raya, że niekiedy ciężko jest się połapać, czy to, o czym czytamy to nadal główny wątek, czy może dygresja albo dygresja do dygresji w wątku pobocznym. Trudno również uchwycić momenty, w których zaczyna się pewien odcinek życia któregokolwiek z bohaterów, i w których kończy, ponieważ autor lawiruje pomiędzy tym, co jest, tym co było i tym co będzie niczym uciekający pirat drogowy pomiędzy przeszkodami.
Mimo perturbacji fabularnych bije z tej książki jakaś mądrość. Widać ten kunszt pisarski. Potrafię to docenić, po prostu temat wybrany przez Whiteheada wyjątkowo mi nie leży. Czytając czułem się jakbym stał w zatłoczonym śmierdzącym i gorącym autobusie podczas długiej drogi do domu. Być może o uzyskanie takiego harlemskiego klimatu chodziło autorowi.
„Rytm Harlemu” polecam znawcom i miłośnikom historii Stanów Zjednoczonych.