PoważnieNiepoważny
Milioner z kaprysem
Kurt Vonnegut - Niech Pana Bóg błogosławi, Panie Rosewater

AUTOR: Kurt Vonnegut
TYTUŁ: Niech Pana Bóg błogosławi, Panie Rosewater
TYTUŁ ORYGINAŁU: God Bless You, Mr Rosewater
GATUNEK: Literatura piękna
DATA WYDANIA: 07.12.2021r.
WYDAWNICTWO: ZYSK I S-KA
ISBN: 978-83-820-2399-2
ILOŚĆ STRON: 256
OCENA: 10/10
Byłbym za tym, aby kilka Vonnegutowskich pozycji znalazło się w kanonie lektur szkolnych, gdyby nie pewien paradoks wynikły z tegoż przedsięwzięcia. Mianowicie, Kurt Vonnegut to jeden z tych autorów, u których ukazywanie nagiej ludzkiej głupoty w świetle dziennym przy olbrzymiej publiczności stało się i przyjemnością i pośrednim sposobem na zarobek. Gdyby nie ludzka głupota, ów pisarz posiadając niewątpliwie odpowiednie pisarskie narzędzia, nie miałby czego siać w literaturze, a co za tym idzie – zbierać pysznych, soczystych owoców swojej pracy. Na powiększenie kanonu lektur omawianych w szkolnych ławkach o dzieła Kurta jest już niestety za późno. Społeczeństwo jest za głupie, aby autorskie treści dotarły do mózgownic, a zupełnie już nie ma żadnych szans na to, aby były zrozumiane. Wobec tego, gdyby głupota ludzka nigdy nie istniała, Vonnegut nie miałby czego w błyskotliwy sposób wyśmiewać. Musiała zatem istnieć i bardzo dobrze się rozwijać, na niekorzyść świata, ale z korzyścią dla samego autora. Gdyby więc przenieść się troszkę w czasie we wstecznym kierunku i dać ludziom do poczytania kilka jego pozycji, w obecnych czasach moglibyśmy liczyć na ciut mądrzejszą cywilizację, ale… treść owych książek stałaby się bezsensowna, ponieważ wyśmiewałaby zjawiska, których albo nie ma, albo nie są jakoś bardzo powszechne. Dochodzę więc do zupełnie absurdalnego wniosku i nie sądziłem nigdy, że kiedykolwiek wypowiem, bądź napiszę następujące zdanie… ale, głupoto ludzka! Niech Cię Bóg błogosławi. (tylko w tym jednym maluczkim przypadku).
Kocham twórczość Vonneguta za to, że z idealnie gładkiej powierzchni potrafi ironią, groteską, kunsztem literackim oraz precyzją wyfałdować doliny i góry. I to praktycznie z każdej płaszczyzny. Fakt rzeźbienia w procesie twórczym z masy wspomnianej przeze mnie kilkukrotnie ludzkiej głupoty może stać się nudny, kiedy zdamy sobie sprawę, że przewija się to w praktycznie każdej jego powieści, lecz nie dla mnie.
Niech Pana Bóg błogosławi, Panie Rosewater to pozycja dość krótka, w myśl objętości i niezbyt rozległa wątkowo, choć stanowi punkt wyjścia do dywagacji na temat pieniądza. Pieniądz gra tu pierwsze skrzypce. Za pieniądzem ludzie gonili odkąd go sami wynaleźli, gonią i gonić będą. Pieniądze kryły się za wieloma morderstwami i doprowadzały do upadku wielkich mocarstw. Kiedyś ludzie potrafili wymieniać się umiejętnościami. Ja Ci zrobię ogień, ale Ty mi dasz jaskinię. Dziś ludzie za pieniądze kupują… pieniądze. Za pieniądze można kupić wolność, albo pozbawić jej kogoś innego. Kult pieniądza stał się bardziej powszechny niż jakakolwiek religia. Znam wielu ludzi, którzy uważają, że Bóg do życia nie jest im potrzebny, ale nie znam nikogo, kto to samo myśli o pieniądzu. Skoro zatem pieniądz łączy ponad 8 miliardów ludzi na świecie, dlaczego tak bardzo ich przy tym jednocześnie dzieli?
Elliot Rosewater jest na tyle bogaty, że gdyby miał w planach konsekwentne powiększanie swojego majątku, na przestrzeni kilkunastu/kilkudziesięciu lat mógłby śmiało kupczyć planetami. Jedną bowiem – Ziemię miałby już na własność. Nasz bohater ma natomiast plany z goła inne… chce ów majątek rozdać! Ot tak! Pod wpływem zwykłego kaprysu. Postać Elliota to czysta fikcja literacka. Nie ma na świecie nikogo, kto przy tak potężnym bogactwie powiększanym od kilku pokoleń, nie starałby się zachować ciągłości tego procesu. Tak to już działa, że dopóki masz mało, starasz się gospodarnie tym zarządzać, aby nie mieć mniej. Kiedy jednak zaczynasz się wzbogacać, przekładasz non stop poprzeczkę wyżej i wyżej, ponieważ chcesz ciągle więcej i więcej. To naturalne, choć od pewnego momentu może się stać niebezpieczne. Chcesz najpierw zapewnić dobrobyt sobie, potem swoim potomkom i liczysz na to, że Twoi następcy przejmując pałeczkę będą kierować się tym samym. Wyobraźcie sobie zatem jak wielkie zdziwienie wywołuje taki Elliot, który życiu w luksusie nagle mówi stop! Wyrusza na ostatni trip dookoła świata wraz ze swoim jedynym ukochanym przyjacielem – alkoholem, następnie osiada w małej klitce w rodzinnym mieście i trwoni dziadowską i ojcowską „krwawicę” z Fundacji Rosewaterów na potrzeby lokalnych mieszkańców. Wydawałoby się, że Elliot Rosewater to taki podrasowany Robin Hood, który rozdaje biednym, a zabiera sobie.
Wstrzymajmy się jednak z osądami. Trudno się nie zgodzić z faktem, iż taka postawa jest niewątpliwie szlachetna. Innego jednak zdania jest rodzina i znajomi naszego bogacza. Posiadacz serca, które być może nie było takie od początku, a stało się dobre dopiero pod wpływem nerwowego załamania jest coraz bardziej wykorzystywany przez lokalną swołocz. Pojawia się więc w głowie czytelnika pytanie: czy Elliot Rosewater jest głupi, ponieważ rozdaje majątek pod wpływem kaprysu? Czy jest głupi, ponieważ daje się wykorzystywać społeczeństwu liczącemu na darmową pomoc materialną? Wydaje mi się, że głównym zamysłem milionera było wyposażenie ludzi w wędki. Znalazła się natomiast rzesza ludzi, którzy leniwie pragną ryb. I przypomina mi to poniekąd obecne rządy państwa, w którym się urodziłem… Po co się starać i tyrać w robocie, skoro państwo da nam wszystko, czego potrzebujemy? Omamieni głupotą nie widzimy jednak tego, że utrzymujemy się w ten sposób sami, a pieniądze, które pchamy do swojej lewej kieszeni to te same pieniądze, które wspaniałomyślni rządziciele wyciągnęli nam przed chwilą z prawej.
Niech Cię Bóg błogosławi, Panie Vonnegut!