PoważnieNiepoważny
Nie wzywaj Sokoła
Zaktualizowano: 23 kwi 2021
Maggie Stiefvater - Wezwij Sokoła

AUTOR: Maggie Stiefvater
TYTUŁ: Wezwij Sokoła
GATUNEK: Fantasy
DATA WYDANIA: 24.02.2021r.
WYDAWNICTWO: Uroboros
ISBN: 978-83-2808-336-3
ILOŚĆ STRON: 357
OCENA: 2/10
„Czasem myślę, że, nie pasuję do tych czasów”. Zdecydowana większość wydawanych teraz książek przypomina mi trochę Andersenowego cesarza. Mam wrażenie, że tylko ja widzę go nagiego i jak często mam ochotę krzyknąć: czym wy się ludzie tak podniecacie?! tak często tego nie robię… nie chcę wystawać. Może nie rozumiem? A może faktycznie nie pasuję do tych czasów? Niektóre książki aż proszą się o to, żeby wytknąć im nieciekawość. Czekam zatem na zbiorowy „Lynch”, bowiem pierwsza część nowego cyklu Maggie Stiefvater zupełnie do mnie nie przemówiła. Albo przemówiła w kompletnie nieznanym mi dialekcie.
Z tego, co udało mi się książce wydrzeć (a musiałem w tym celu stoczyć z nią istną batalię) historia skupia się na czterech postaciach. Ronanie i Declanie Lynchach, Carmen Farooq Lane i Jordan Hennessy. Z tylnej okładki dowiedziałem się o tym, że postaci przedstawione przez autorkę dzielą się na śniących, którzy śnią o… czymkolwiek i wyśnionych. Ci drudzy mogą istnieć tylko wtedy, kiedy śniący utrzymują się przy życiu, a to okazuje się nie takie proste, kiedy ktoś non stop próbuje ich zabić.
Połapanie się w treści książki (którą zupełnie niechcący musiałem przeczytać około półtora raza) kto jest kim jest bliskie niemożliwemu i w sumie ma swoje plusy dodatnie i plusy ujemne. Jednak długotrwały stan ogólnej dezorientacji, podczas gdy autorka bombarduje nas strzępkami treści niczym pociskami z wodnej armatki może irytować. I irytuje. Faktycznie przypomina to sen. Taki po solidnie zakrapianym wieczorze. Sen, w którym dzieje się dużo dziwnych rzeczy, a my możemy jedynie się temu przyglądać i na pewno nie próbować zrozumieć.
Podczas przeprawy przez „Wezwij Sokoła” czułem się niefajnie. Co najmniej tak niefajnie, jak niefajnie czuli się Zimowi Żołnierze w uniwersum MARVELa podczas prania mózgu. Tak samo jak oni zapałałem rządzą mordu. Strumień świadomości, jaki skupia na nas autorka jest przepotężny i zalatuje troszkę Ulissesem. I jakkolwiek u Joyce’a dało się powiedzmy powiązać w jakiś sposób długi szereg myśli, tak tu mam wrażenie są one umiejscowione zupełnie randomowo i przypominają zawartość kontenera na niesegregowane odpady. Postaci zaczynają swoje kwestie, nie kończą, wplatają w nie wyrazy i całe zdania nie mające związku z ich zamierzonym przekazem, autorka natomiast upodobała sobie wrzucanie co trochę treści. Treści. Treści. W takim… W takim.
W takim.
W takim.
Stylu.
Ani to potrzebne, ani to przyjemne, ani to zrozumiałe. Niemniej jednak co by było, gdyby wszyscy autorzy pisali tak samo?
Gdybym miał wskazać, co w książce podobało mi się najbardziej, to… nie wskazałbym najchętniej nic. Tłumiąc jednak w sobie na chwilę tego krytycznego potworka, nadmienię, że pomysł na fabułę był naprawdę fajny. Idziesz spać i nie wiesz co ci się przyśni. Wiesz jednak, że będziesz mieć okazję to urzeczywistnić, jeżeli nie w całości, to chociaż w jakimś stopniu. Trochę to przerażające i trochę fascynujące. Ryzyko wyśnienia siebie z miliardem w kieszeni jest takie samo jak ryzyko uśmiercenia swoich bliskich. Nie dziwne, że w obawie przed wyśnieniem apokalipsy, ktoś chciałby cię zabić, prawda? A może wiodąc całkiem niezłe życie nagle znikasz, bo okazało się, że to nie ty śniłeś, ale to ciebie ktoś wyśnił?
Niestety tak wystrzałowy pomysł został przedstawiony w sposób, który uważam za okrutny. Po kolejną część sięgnę tylko wtedy, kiedy spłoną poza nią wszystkie książki świata, a ja siedząc od wielu lat na bezludnej wyspie, wejdę w jakiś sposób w jej posiadanie.